Emil Zegadłowicz, Zmory, Kraków 1984.
Wraz z Tetmajerem „kończy się <<celibat literacki>> XIX wieku, platoniczne westchnienia i czułe kochanki”[1] w literaturze polskiej, jednak na śmielsze przedstawienia seksualności trzeba było poczekać do Dwudziestolecia Międzywojennego. Erotyzm musiał najpierw uwolnić się od typowego dla Młodej Polski uwikłania metafizycznego. To właśnie odróżnia Zegadłowicza od Witkacego czy Żeromskiego, którzy skupiali się bardziej na pewnych fenomenach psychologicznych niż stanach fizjologicznych. Dopiero w takich utworach jak „Zmory” mamy do czynienia z nazywaniem rzeczy po imieniu.
W zakresie motywów seksualnych Zegadłowicz zdystansował wszystkich wymienionych pisarzy zarówno ilością sytuacji, jak ich drobiazgowym opisem, nie omijając zboczeń, choć stwierdzić trzeba, że nie występował jako prekursor tego nurtu. Zdystansował rywali również bezceremonialnością słownictwa[2].
Jednocześnie badacze podkreślają, że seksualizm u Zegadłowicza był dość późnym nabytkiem literackim w jego twórczości. Pierwsze zwiastuny frywolności można zauważyć w niektórych wierszach, a także w grotesce „Łyżki i księżyc”. Jednak w pełni nasycone erotyką utwory to: wydany w zaledwie pięciu egzemplarzach tomik poetycki „Wrzosy” z 1935 roku, „Zmory”, czyli kolejna część „Żywota Mikołaja Srebrempisanego”, późniejszy o rok dramat „W pokoju dziecinnym” i wreszcie „Motory”.
Nie bez znaczenia jest tu tło społeczno-kulturalne. Pisarz obracał się w latach trzydziestych w kręgu „Wiadomości Literackich”, które prowadziły wtedy kampanię o liberalizację obyczajów, piórami m.in. Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Ireny Krzywickiej czy Zofii Nałkowskiej. Te i inne publikacje sprawiały, że gwałtownie zmieniał się stosunek do ciała, życie seksualne stawało się tematem dyskusji społecznej, upowszechniała się teoria psychoanalizy. Szczególnym barometrem tych zmian były utwory Zegadłowicza, związanego z „WL”, ale przede wszystkim wyjątkowo chętnie wykorzystującego różnorodne mody i nowości literackie.

Ale przejdźmy do konkretów – o czym są „Zmory”? Na popularnym portalu literackim czytamy: „Powieść wydana w 1935 jako część 2 cyklu autobiograficznego „Żywot Mikołaja Srebrempisanego”. Akcję powieści, przedstawiającą lata dojrzewania i nauki gimnazjalnej bohatera cyklu, umieścił autor w Wołkowicach (czyli Wadowicach), typowym zachodniogalicyjskim miasteczku sprzed I wojny światowej. Sugestia autentyzmu (wiele rzeczywistych postaci, niekiedy pod prawdziwymi nazwiskami) w połączeniu z drastycznością scen erotycznych, tendencją antyklerykalną i anarchistyczną, a wreszcie pamfletową krytyką obyczajowości prowincjonalnej i systemu szkolnego – wywołała burzliwą polemikę, w czasie której odebrano Zegadłowiczowi honorowe obywatelstwo Wadowic”.
Faktycznie w polskiej literaturze minionych epok trudno znaleźć takie wyeksponowanie życia seksualnego, jakie spotyka się w powieściach Emila Zegadłowicza. Nie może więc dziwić pornograficzna recepcja tych książek oraz skandal, jaki wywołały w swojej epoce. „Zmory” zostały skonfiskowane (II wydanie), a ich autor musiał się liczyć z konsekwencjami prawnymi i społeczno-obyczajowymi.
W „Zmorach” mamy do czynienia nie tylko z „momentami”, ale wręcz obsesją na punkcie seksu. W książce o seksie mówią wszyscy: matka, babka, wujostwo, koledzy z gimnazjum, ksiądz i pastuszek. Mówi się w domu, na ulicy, na przerwach w szkole, na lekcjach religii i w konfesjonale. Dorośli się nie krępują, młodzi chętnie podglądają, służba dostarcza odpowiedniego słownictwa opisu, a ksiądz chętnie wysłuchuje, sam zadając pomocnicze pytania. Powszechnie znane są miejsca schadzek, lokalne burdele, preferencje seksualne mieszkańców. Analizuje się seksualne temperamenty członków rodziny i kolegów. Ci, którzy nie mówią wprost, stają się tematem wypowiedzi innych, np. lokalnych prostytutek. I pomimo, że oficjalna sfera zakazu i tajemnicy funkcjonuje (za piosenkę złożoną wyłącznie ze słowa „podupczyć” kolega Mikołaja dostaje lanie od ojca) i nie istnieje żaden (poza kościelnym i medycznym) oficjalny dyskurs o cielesności, seks pełni kluczową rolę dla społeczeństwa, jest główną „zmorą” bohatera książki i głównym „motorem” jej autora.

Sam Zegadłowicz powoływał się na autentyzm zasłyszanej mowy:
Strasznie to brzmi dla biednych, chorych, obłudnych usząt – ale taka jest istotna forma uczniowskich, spermatoidycznych rozmów. Nie ma co ukrywać! Już i tak dość tych zakłamań o sielskości, anielskości, chmurności i górności. – Tak jest lepiej i prościej i prawdziwiej i może – pożyteczniej!
I jakkolwiek sama w tę autentyczność i naturalność nie wierzę, co pokazuję w rozdziale swojej książki poświęconym Zegadłowiczowi, jest w „Zmorach” coś ważnego, co czyni z nich bodaj najważniejszy polski tekst o dorastaniu seksualnym. Chodzi o język seksualności, jakim się posługujemy, i jaki nas kształtuje. Dlatego tę książkę powinni w szkole czytać licealiści zamiast lekcji wychowania do życia w rodzinie. Czytać krytycznie, by uświadomić sobie, że zarówno milczenie jak i niewłaściwy rejestr językowy wpływają na wyobraźnię i przynoszą szkody. Jak problematyczne jest niemówienie jak i złe mówienie. Jak konieczny jest taki rejestr języka, w którym zaspokojona zostanie wiedza, znajdzie ujście „natura”, rozwinie się wyobraźnia…
Wbrew zwyczajom kolegów, nie lubił o tych sprawach mówić. Ciążyły mu; drażniła go ordynarność wyrażeń; począł się bać słów określających czynności płciowe i nazw narzędzi płciowych. Poczęło go nękać natręctwo słów deklasujących.
Zegadłowicz w swojej powieści doskonale oddaje techniki stosowane przede wszystkim w wychowaniu dzieci: tworzenie aury tajemniczości wokół seksualności, z drugiej strony zachętę do mówienia (spowiedź) i patologizację seksu. Autor „Zmór” pokazuje, co się dzieje, gdy władza dyskursu trafia na grunt niskiej samowiedzy niedojrzałych jednostek, które nie dysponują alternatywnymi kodami językowymi, umożliwiającymi inny rodzaj wypowiedzi/zrozumienia/poznania.

Historia Mikołaja to historia stopniowego uświadamiania sobie seksualności ciała poprzez język: wtajemniczenia przez starszych chłopców z klasy, bezmyślnych sentencji krewnych, nauczania księdza, obiegowych maksym, które retrospektywnie naznaczają obszary, nie posiadające pierwotnie znaczenia (np. grzech masturbacji). Lekcja „cudzego” języka prowadzi wielokrotnie do humoru sytuacyjnego, gdy nowe słownictwo przyjmowane jest bez wiedzy o jego znaczeniu:
– namówię Józkę – nima co –
– do czego – ? –
– żeby mi dała włożyć –
– przecież to siostra twoja! –
– no to co z tego – a cóż to szkodzi – ? –
– przecież z siostrą się tego nie robi –
– ciekawym dlaczego? – głupstwo! –
– no bo nie
Prowadzi też jednak do stopniowego zwyrodnienia: początkowo dziwnych technik samodyscypliny, później tortur.
Sprawy seksualne – najważniejsze pod każdym względem dla tych właśnie lat – ukrywane (jak i dzisiaj) przed zbrodniczą pseudocnotliwością, głupotę i zacofaństwo kruchtowe rodziców i pedagogów – stawały się czymś niezmiernie drażniącym i podniecającym i – zależnie od psychiki chłopca – przygnębiającym aż po narost fobii i myśli samobójczych. (…) Najpiękniejsza sprawa ciał stawała się czymś kloacznym; do skatologiczności dopomagali się walnie duszpasterze, którzy w ten sposób arcypedagogiczny sobie i innym obrzydzali twórczą rozkosz przyrody.
Nowoczesne społeczeństwo zachodnioeuropejskie przy pomocy dyskursów oplata ciało siecią niewidzialnych wpływów z zewnątrz, jak i od wewnątrz, do tego stopnia, że ucieczka od narzuconego stylu komunikacji prowadzi albo do alienacji społecznej, albo choroby psychicznej („Chłopiec niezawodnie zaczął pukać do wrót obłędu”). Przedstawiona zostaje historia nacięć i sygnatur, które kultura z całym systemem wychowania odciska na ciele jednostki. Jean Luc Nancy słusznie podkreśla, że seksualne ciało jest „końcowym wytworem naszej starej kultury (…), wytworem okaleczonym, wyrafinowanym, stanowiącym efekt demontażu oraz powtórnego złożenia w całość”[3]. I dodaje: „My nie obnażyliśmy ciała, myśmy je wymyślili”[4].
Ocena: 8/10
[1] J. Błoński, Posłowie [w:] M. Leiris, Wiek męski, Warszawa 1972.
[2] K. Szymanowski, dz. cyt., s. 168.
[3] J. L. Nancy, Corpus, Gdańsk 2002, s. 10.
[4] Tamże, s. 11.