Seks w wielkim lesie

 

Łukasz Łuczaj, Seks w wielkim lesie. Botaniczny przewodnik dla kochanków na łonie przyrody, Korporacja Ha!art, Kraków 2020.

We współczesnej literaturze polskiej ze świecą można szukać książek erotycznych innych nich te skrojone pod instagramowe gusta. Zdecydowana większość literatury to klony Greya – dziełka narcystyczne, przeestetyzowane, pozbawione fizjologicznego detalu i w gruncie rzeczy szalenie konwencjonalne. Książki, w których seks ma się podobać szerokiej masie, a nie wyrażać czyjeś osobliwe – a nawet skrajnie dziwaczne – obsesje.

Dlatego, gdy zobaczyłam książeczkę Łukasza Łuczaja – guru polskich trawożerców, popularyzatora łąk kwietnych i ekscentrycznego botanika – zaświeciły mi się oczy. Pomyślałam, że ktoś, kto zamieszkał na odludziu bez wody i prądu, zapewne nie będzie dostosowywał się do trendów, a ten, kto zjadł łożyska swoich córek – nie martwi się specjalnie o publiczny wizerunek. Jeśli więc zdecydował się opowiadać o seksie w naturze, czeka nas prawdziwie obsceniczna uczta.

Myślę, że wiele osób, które biorą tę książkę do ręki, wyobraża sobie, że pełna będzie opisów dzikich orgii (…) Nie, ja tu piszę raczej o wrażliwości na naturę, o zmysłowym styku faktury przyrody i naszej erotyczności.

I właśnie na to drugie przede wszystkim liczyłam.

Ni pies ni wydra

Łuczaj – podobnie jak w przypadku „Dzikiej kuchni” – chce uwrażliwić nas na naturę. Pokazać, że tuż za miedzą czeka nas niesamowite bogactwo doznań stołu i łoża. Skoro rośliny z miejskich trawników kryły tak ogromny potencjał gastronomiczny, to czemu nie wyłuskać z nich jeszcze więcej. Wrzosowiska, łąki kwietne, parki, brzegi rzek i mórz, a przede wszystkim lasy – to tu powinniśmy znaleźć pożywkę dla zmysłów. Żeby nas przekonać, odwołuje się więc do tradycji (kiedy to nasi pradziadowie dybali na prababki w zaroślach), wiedzy botanicznej (naturalne afrodyzjaki i lubrykanty), literatury (topos ogrodów miłości), własnego doświadczenia (eskapady do lasu z różnymi wybrankami).

Problem w tym, że nie wychodzi z tego ani poradnik (naprawdę nie trzeba czytać tej książeczki, by wiedzieć, że łatwiej jest się kochać, gdy pod pupą gładko i sucho niż szorstko i gryzą mrówki), ani erudycyjny traktat o przyrodzie (różne naukowe ciekawostki przemycane są na szybko, często przypadkowo, bez właściwego rozwinięcia), ani erotyk (kilka seks-przygód na łonie natury nie dowodzi, że przyroda ma erogenne właściwości, tak jak seks w samochodach różnych marek nie czyni motoryzacji afrodyzjakiem). Króciutkie rozdziały poświęcone np. mchu, nocy świętojańskiej czy sromotnikowi robią wrażenie napisanych naprędce, bez redakcji, a przede wszystkim bez przekonania.

Przykład: Rozdział o macierzance zaczyna się od uwagi o jej podobieństwie do owłosionej cipki, następnie mowa o analogii łąk i depilacji intymnej, występowaniu macierzanki na wrzosowiskach i tekście szkockiej pieśni, później czytamy o seksie na pastwiskach górskich, co prowadzi do „pieprzących owce” i rozważań o seksie międzygatunkowym, a kończymy historią badacza, który ponoć uprawiał seks z delfinami. Serio. Łuczajowi nie brakuje wiedzy, a opisywanym wątkom – związku z głównym tematem, ale brak w tym przemyślanej konstrukcji. W efekcie zamiast przewodnika dla kochanków, otrzymujemy biegunkę myśli erotomana, w której jedno słowo uruchamia ciąg seksualnych skojarzeń bez ładu i składu. Ot, zbiór seksualnych ciekawostek. A wystarczyłaby dobra redakcja…

(nie) zasypiać gruszek w popiele

Brak rozwinięcia wątków skutkuje również wieloma kuriozami.

Kamienistym brzegom często towarzyszy bardzo bogate życie biologiczne. Możesz usiąść na skale jak syrenka, owinąć się w wielki oceaniczne wodorosty jak w szal i spijać nasienie ukochanego ze skorupki małża, na przykład omułka.

Czy ktokolwiek wyobraża sobie podobną scenkę podczas wakacji nad morzem? Najlepsze jest jednak to, że w odpowiednim kontekście, można tę historię uwiarygodnić, można z niej uczynić zmysłową perełkę, która przypomni się, ilekroć znajdziemy się w odpowiednich okolicznościach przyrody. Jednak ograniczona do powyższej wzmianki, pozostaje tylko śmieszna. Sęk właśnie w tym, że „Seks w wielkim lesie” ma potencjał, jak choćby ta historia:

Na jednej z konferencji spotkałem panią botanik, która w tropikalnej dżungli zaspokaja się kwiatami filodendronów. Ich twarde i śliskie kwiaty rozszerzają się u nasady i każda kobieta może dopasować sobie głębokość, na jaką wejdą.

Perspektywa parafillityka – osoby, która popęd seksualny zaspokaja w zupełnie osobliwy sposób, na bazie ekscentrycznych podniet i w oparciu o odmienne niż konwencjonalny seks doznania, musi generować zupełnie inne światy dla wyobraźni i języka. I właśnie na to przede wszystkim liczyłam w książce Łuczaja, a nie instrukcję, na jakich liściach najlepiej się położyć, by nie pokuć sobie pupy. To akurat każdy może sprawdzić sam.

Niestety takie soczyste kwiatki giną pod grubą pokrywą ciekawostek przyrodniczo-seksualnych, a Łuczaj zamiast nasycić nas soczystą opowieścią jak przysłowiowa gruszka – po prostu ją zasypia.

Dodaj komentarz

*

Za dużo tekstu?Więcej obrazków znajdziesz na Facebooku