Catherine Millet, Życie seksualne Catherine M., wyd. Albatros, przeł. Wojciech Gilewski, Warszawa 2006.
W 2001 roku, Catherine Millet, uznana krytyczka sztuki i wieloletnia redaktor naczelna Art Press, wydała powieść o swoim seksualnym życiu. Bez zbędnych wstępów przyznała tam, że dziewictwo straciła w wieku 18, a dwa tygodnie później wzięła udział w pierwszej orgii. Przez kolejne lata wielokrotnie uczestniczyła w sesjach seksu grupowego organizowanych w ekskluzywnych paryskich apartamentach, jak i w schadzkach z przypadkowymi mężczyznami w Lasku Bulońskim. Jej główną obsesją stały się nie rozkosz czy różnorodność doznań, ale liczba kochanków i miejsce stosunku. Edmund White nazwał jej dzieło „najbardziej otwartą książką o seksie napisaną kiedykolwiek przez kobietę”. A Francuzki, Niemki, Amerykanki, a potem czytelniczki z 24 kolejnych krajów, ruszyły do księgarń. Tyle efektownego/banalnego wstępu.
Bo proza Millet nie ma w sobie nic z kontrowersji. Jest intelektualna i zimna jak współczesne dzieło sztuki. Nie znajdziemy tu łatwych wzruszeń czy ekscytacji, patosu czy romantyzmu, naturalistycznego nurzania w fizjologii, oczywistego piękna ani prostej przyjemności. Niczego, co pozwoliłoby nam poczuć się komfortowo i przewidywalnie. Rozkosz, opisywana przez Millet nie ma w sobie nic z dionizji, wolność daleka jest od feministycznej niezależności, a numery seksualne służą autoanalizie francuskiej krytyczki a nie opowieści podkręconej na potrzeby napalonego czytelnika. W tym sensie literatura ta jest ekskluzywna, snobistyczna, idiosynkratyczna. Jedyna w swoim rodzaju. Z jakiego powodu po nią sięgać? Z tego samego, dlaczego warto oglądać sztukę współczesną. Dla bezwstydnej twórczości.
Pisanie o przyjemności, jak twierdzi, jest dziełem sztuki, a ona analizuje swoje seksualne doświadczenia i reakcje, tak jak kubista może postrzegać pole widzenia1.
I jak kubista nie kłania się wielkiej tradycji, ani szerokiej publice, nie stosuje tandetnych retorycznych figur, ani nie nurza w samousprawiedliwieniu. To bardzo specyficzna literatura. I jeszcze bardziej wyjątkowa pornografia.
Jaki jest twoja seksualna osobowość?
Czy kiedykolwiek zadaliście sobie to pytanie? Czy pogłębiliście je na tyle, by wyjść poza kilka binarnych tagów (heteroseksualny, oralny, waniliowy…)? I czy sprawdziliście, jak te autodeklaracje mają się w praktyce?
Prawdopodobnie tak właśnie pojmowałam cykl pożądania – uznawałam pieszczoty ustami za preludium, musiałam impasować przy kopulacji, wziąć odstęp pomiędzy dwoma spotkaniami za upojne echo pieszczot i spojrzeć prawdzie w oczy: fermatę stanowiła chwila, gdy otworzywszy mi drzwi, nie mówiąc nawet dzień dobry czy dobry wieczór, jeszcze w płaszczu, mężczyzna gwałtownie przyciskał mnie do siebie.
Czy moja ulubiona pozycja to pozycja, w której czerpię największą rozkosz fizyczną? Czy rozkosz z rozkoszy innego? Czy – innymi słowy – wybieram coś ze względu na odczucie ciała czy jego obraz?
Z powodu skłonności do odczuwania pieszczot w okolicach pupy, przez długi czas kochałam się w swojej ulubionej pozycji na czworakach, aż w końcu przyznałam się przed samą sobą – zawsze prędzej czy później stajemy się seksualnie uczciwi wobec samych siebie – że chociaż pozycja ta pozwala facetowi sięgać głęboko i uderzać mocno, to nie jest to ten rodzaj penetracji, który najbardziej mi odpowiada. Inaczej mówiąc, choć zdobywałam szturmem męskie ciała i byłam pieprzona na wszystkie sposoby, w gruncie rzeczy lubię, jak się mnie obraca i bierze klasycznie.
Czy czerpię przyjemność z integralności „ja” (narcystycznie onanizując się tworzonym obrazem) czy jego rozpadu (nurzając się w ekscesie, do którego świadomie bym się nie przyznała)?
Tarzam się w gównie tak samo, jak się do ciebie przytulam”. Nie trzeba być psychologiem, ażeby w takim zachowaniu zauważyć skłonność do samoupodlenia, zabarwioną perwersyjnym zamiarem wciągnięcia w tę grę partnera. Wszakże nie poprzestawałam tylko na tym; byłam przekonana, że cieszę się fantastyczną wprost wolnością. Pieprzyć się, nie zważając na jakąkolwiek odrazę, to nie tylko pochlebiać samej sobie, ale również – na skutek odwrócenia ról – wznieść się ponad uprzedzenia. Są tacy, którzy lekceważą zakazy równie potężne jak cudzołóstwo. Ja zadowoliłam się tym, żeby nie musieć wybierać sobie partnerów, niezależnie od ich liczby (biorąc pod uwagę warunki, w jakich uprawiałam seks, nawet gdyby „w tej liczbie” znalazł się mój ojciec, tobym go pewnie nie rozpoznała) i niezależnie od płci oraz cech fizycznych i moralnych (podobnie jak nie starałam się unikać osoby, która się nie myła, oraz całkiem świadomie spotykałam się z mężczyznami bezwolnymi i imbecylami).
Transgresje
Millet, najbardziej zawstydza swoją niewybrednością. Przyjmuje wszystkich, znajomych i obcych, kolegów z pracy i znajomych męża. Nie dba o ich wygląd, higienę (seks z brudnymi mężczyznami), swoje zdrowie (raz wspomina o prezerwatywie), ryzyko ciąży (zaledwie wzmianka o aborcji), wygodę (kaloryfer wbijany w pośladki), czy intymność (im bardziej ryzykowna sceneria, tym bardziej kuszące). Traktuje te wszystkie kryteria jako znamiona woli, a tej właśnie chce się wyzbyć, dążąc do całkowitej uległości. Jakby w seksie nie chodziło jej w ogóle o ego i jego gusta, o negocjacje, czy ktoś jest dla mnie (mojego ego) wystarczająco atrakcyjny.
Kobieta nie zabiega też o grę wstępną, flirt i uwodzenie – świętość kobiecej pornografii. Nie są jej potrzebne zewnętrzne stymulatory, jak alkohol czy narkotyki. Ani osobiste atrybuty: wyszukany strój, seksowna bielizna.
W tym konkretnym przypadku kierował mną pewnego rodzaju minimalizm, funkcjonalizm niemalże: zasada, wedle której wolne ciało nie musi troszczyć się o ozdoby, nie mówiąc już o tym, że zawsze jest gotowe i że można się obyć bez całej tej gry wstępnej, zwojów koronek czy rozpinania stanika.
Najbardziej szokująca jest jednak jej deklaracja o nieszukaniu rozkoszy. Jakby – dzięki świadectwu tego pamiętnika – docierało do nas, że seks niesie ze sobą tak wiele założeń i ideałów, bez których spełnienia nie chcemy go nawet uznać.
Prawda seksu
Millet rozumie konwencje pornograficznej gry, choć sama najchętniej odarłaby z niej seks i – szukając analogii w kulinariach – wybrałaby niemal surowy stek, pozbawiony jakichkolwiek przypraw. (Co nie znaczy, że stek stekowi równy). Dlatego jej język przypomina wyznania perfekcyjnej gospodyni domowej lub wytrawnego szefa kuchni, którzy mogą nieustannie opowiadać o przedmiocie swojej pracy, konkretnie i sumiennie, ale bez posiłkowania się zewnętrznymi metaforami, bez politycznych i społecznych aspektów: hodowli bydła czy ekologii.
Tak właśnie Millet opowiada o swoim seksualnym życiu – bez dygresji, uogólniającej narracji, populistycznego rozmieniania się na drobne. Jest przy tym zbyt zajęta szczegółowym opisem każdego z procesów, jakie składają się na mechanikę miłości: uleganiem wielu partnerom, doskonaleniem obciągania, reakcją ciała na określone okoliczności przyrody, by znaleźć czas na wątki społeczne czy polityczne. Bo seks to seks. Nie ma tu nic więcej.
Kiedyś ludzie uważali, że celem seksu jest prokreacja. Dzisiaj uważają, że jego sensem jest przyjemność, orgazm. Ale szczerze mówiąc, nie sądzę, by w seksie był w ogóle jakiś sens. Ludzie myślą, że w tej czarnej skrzynce seksu odkryją jakąś tajemnicę, która pomoże im żyć lepiej lub sprawić, że będą szczęśliwi. A w rzeczywistości niczego, niczego, niczego tam nie ma.
Co więcej obserwując uważnie reakcje swojego ciała, Millet zauważa, że seksualność jest bezgraniczną przestrzenią, która jest w stanie pomieścić zarówno uprzedmiotowienie, siłę, narcyzm, aktywne poszukiwanie przyjemności jak i pasywną determinację, kreatywność i mechaniczność stosunku, dominację i uległość. Obszary, które poza seksem się wykluczają, wymagają jakichś wyborów, stanowisk. Jednak z perspektywy osoby, która jest w środku, są całkowicie absurdalne.
Ocena: 9/10
1https://www.lrb.co.uk/v24/n14/jenny-diski/hang-on-to-the-doily