Alan Hollinghurst, Linia piękna, Warszawa 2005.
Wielka Brytania, lata 80-te, neokonserwatywne rządy Margaret Thatcher. Trwa obyczajowy backlash, środowiska twórcze odcinają się od konserwatywnej polityki premier rządu, a Uniwersytet Oksfordzki – wbrew obowiązującej tradycji – odmawia nadania jej tytułu doktora honoris causa. Nick, świeżo upieczony absolwent tej uczelni korzysta z uprzywilejowania, jakie daje mu przyjaźń rodziny znanego konserwatywnego parlamentarzysty, z drugiej zaś strony – jako gej, przynależy do świata potajemnych schadzek, wstydliwych chorób i awangardowej kultury.
Nie tło polityczno-społeczne robi jednak tę książkę, ale permanentny stan, w jakim przebywa każdy zakochany. To słodko-bolesne balansowanie na linii, odgraniczającej cierpienie od ekstazy, szczęście od bolesnego niepokoju, trwogę od błogostanu, obawę od fantazji, owo stąpanie po linii piękna.
Męki niepewności przerywa zaledwie kilka scen seksu, w których prostota aktu i fizyczna oczywistość pożądania przynoszą ulgę i wydzierają z trzewi błogi śmiech. Każdy, dla którego orgazm przyniósł kiedyś rozdzierający i niepohamowany wybuch radości, odprężające salwy śmiechu, będzie wiedział o co chodzi.
Nazajutrz Nick często przebiegał myślami dalszą sekwencję wypadków: wziął podaną mu tubkę żelu, starannie złożoną, w trzech czwartych pustą, i utkwił w niej wzrok pełen ulgi i zakłopotania; następnie odwrócił Leo tyłem do siebie, rozpiął mu dżinsy, uwolnił erekcję z uścisku slipów i popchnął go lekko w stronę ławki, o którą Leo oparł się rękami, wtedy zaś Nick przyklęknął, aby ustami i językiem złożyć hołd składany wcześniej od lat w wyobraźni tysiącom innym mężczyzn. Przekonanie o zgorszeniu, z jakim powszechnie kojarzyło się to, co robi, zapewne bawiło go bardziej aniżeli samo doznanie, niż niewyraźny, acz bardzo intymny zapach. Zsunął własne spodnie i slipy na wysokość kolan, uśmiechnął się na widok swego wyzwolonego nagle kutasa i podarował ten uśmiech Leo, całując znów jego zwieracz. Później, kiedy już go posuwał, rozkosz mieszała się w nim z zaciekawieniem, i nie mógł się nie roześmiać.
– Fajnie, że cię to bawi – mruknął Leo. – Nie, nie o to chodzi – odparł Nick. A jednak było w tym coś naprawdę zabawnego; było coś zabawnego w błogich dreszczach, które biegły w górę po kręgosłupie, ściskały za szyję i rozpływały się potem po rękach, aż po opuszki palców. Emocje pierwszego razu nie opuszczały go też, gdy zwolniwszy uścisk jednej dłoni na biodrach kochanka, pomógł mu rozpiąć i zdjąć koszulkę, gdy jego ciało tkwiło już przed nim nagie. To wszystko było takie proste. A jeszcze minionego wieczoru obawiał się, że coś sknoci….