Fynf und cfancyś to kurewskie bildungsroman, to przewodnik żigolaka, a także z kamerą wśród zwierząt świata gejowskiej prostytucji.
Po raz kolejny Witkowskiemu udało się opakować w pazłotko literatury czekoladę niewiadomego pochodzenia. W kraju, w którym każde śmielsze fizjologiczne przedstawienie seksu wciąż może zostać użyte jako biczyk na nieprawomyślnych artystów, autor „Lubiewa” opisuje szczegółowo blaski i cienie kurestwa a także penisy i fetysze konsumentów płatnego seksu. I robi to dobrze.
Mamy początek lat 90-tych. Znikają mury między Europą Wschodnią i Zachodnią. Pierwsze owoce kultury konsumpcyjnej jak czekolady Milka, Rolexy czy „Dynastia” docierają do Polski, Słowacji i Węgier. Ci zdeterminowani zamiast czekać spokojnie na więcej, ruszają samodzielnie na zachód robić pierwsze biznesy. Dwóch młodych gejów – Słowak Dajana Spenser Prins of Łejls („Dianka”) i Polak Fynfundcfacyś – docierają do wiedeńskiego lokalu dla miłośników chłopięcych wdzięków. Obaj są nieletni, niedoświadczeni, nie znają języka ani branży, ale marzą o luksusie („złote pióra Montblanc, roleksy, futra, torby Louis Vuitton, a za każdą nitkę z takiej torby mogłaby żreć tydzień”) i nie czują wstydu.
W miarę rozwoju wydarzeń przyjdzie im zetknąć się z różnymi typami klientów i pośredników, miłośnikami i mafiosami, biedą i luksusem, fanaberiami i fobiami, a także poznać wszystkie mroczne miejsca niemieckojęzycznego świata. Bo po Wiedniu, ich ścieżki zetkną się ponownie w Monachium i Zurychu. Szalety, spelunki, burdele, dworce, parki, ciasne norki zboczeńców i ekskluzywne wille na wzgórzach – w kilkanaście miesięcy odwiedzą te, na które zasłużą swoją determinacją i pracą. A jak poucza Witkowski – słowami swojego alter ego „Fynfundcfancysia” – prostytucja to nie jest łatwy kawałek chleba czyli bierne „dawanie dupy”, a sama ładna buźka i młody wiek nie wystarczą, by wybić się w tej branży. Dlatego trzeba poznać psychologię klientów, stworzyć swoją własną markę, zaplanować karierę, rozsądnie inwestować swoim ciałem …I o ile Polak bardzo szybko zrozumie reguły gry i złapie kapitalistyczną srokę za ogon, leniwa Dianka niczego się nie nauczy i zacznie się staczać.
„Fynf und cfancyś” staje się więc przypowieścią o dwóch ciotkach: leniwej i ambitnej. Z dużą błyskotliwością Witkowski podmienia tradycyjne wartości na te, przydatne w nowej kapitalistycznej rzeczywistości. Zamiast cnoty – bezwstydność, szczerości – kreacja, doświadczenia – determinacja, idealizmu – materializm. I tylko pracowitość łączy jako pozytywna cecha bohaterów wszystkich paraboli od zarania dziejów. Bo w kapitalistycznym świecie nie ma większej rozpusty niż sukces finansowy. A seks staje się tak jak wszystko inne przedmiotem transakcji.
Potem nastąpił ten cały niby to seks, majngot!, raczej jakiś rodzaj łóżkowej psychoterapii (…) Ale czuł się w obowiązku <<uprawiać seks>>, skoro już miał zapłacić, i nie wiadomo było, który z nas dwóch się bardziej zmusza i udaje. Każdy za to czekał, żeby już drugi mu zaliczył.
To, co czyni tę książkę wyjątkową to socjologiczne obserwacje ze świata prostytucji. Oczywiście nie zaskoczy nikogo związek seksu z kasą, opisy różnych zboczeń (miłośnicy skarpetek i pieluch) czy beznamiętny charakter samej branży:
Facet jak facet. Każdy składa się ze ściemy, ceny, drogi S-Bahnem, metrem, a jak dzień wypłaty, to i taksówką, mieszkanka mniej lub bardziej z powodu starokawalerstwa zaniedbanego, kwiatków na parapecie mniej czy bardziej zasuszonych, jakiegoś imienia, co się zapomina, Klaus, Otto, byle nie Jurgen.
Jednak w niewielu książkach z taką konsekwencją pojawia się motyw atrakcyjności seksualnej niezależnej od atrakcyjności fizycznej. Czyli seksu potraktowanego jak temat sam w sobie, jako pewien fenomen. I w tym sensie rozpoznanie Witkowskiego może być pochwałą potęgi seksualnej natury człowieka, która niezależnie od wszystkich cenionych przymiotów świata jak uroda czy pieniądze, rządzi się swoimi prawami i tworzy własne hierarchie. Przede wszystkim jest niespodzianką i przygodą, spotkaniem z innością, która dekonstruuje wszystkie stereotypy, założenia, uczone przedsądy. Demokratycznym żywiołem.
Dziwna jest seksualność: nie podniecisz się z pięknym chłopcem, bo jego ciało, jego wygląd obiecały ci za dużo i sam seks nie jest w stanie tych wszystkich obiecanek spełnić, a tu nagle bierze cię klient wstrętny, stary, garbaty i takie uniesienia, kto by pomyślał!
Z drugiej strony jednak – jedynym pozytywnym bohaterem tej książki jest cwana prostytutka (tytułowy Fynfundcfancyś), która tę wiedzę potrafi odpowiednio spieniężyć. Więc nie chodzi o stworzenie nowego antyromantycznego kanonu ciała czy jego naturalistycznego opisu, ale o wygraną w bajce z prostackim morałem. I trochę szkoda niewykorzystanego potencjału.
Drugi wątek wart uwagi to propedeutyczny przewodnik po fizycznych aspektach seksu. I Witkowskiemu – jak pisałam – nie chodzi o antyromantyzm, ale praktyczne porady, jak sprawnie wydatkować i oszczędzać libido (nie pić za dużo, dbać o właściwą dietę itd.), uwodzić partnerów („Ludzie bardzo rzadko płacą za sam seks”), postępować z różnymi typami kochanków – od fetyszystów po impotentów.
Problem z tym seksem z impotentami był taki, że nie było niestety naturalnego końca, jaki u zdrowych samców wyznacza orgazm, jedno przeciągłe stęknięcie, co dla Di brzmi jak dzwonek na fajrant. Tu nie było końca i sprawa się dłużyła, Di postanowiła, że chociaż ona może się spuścić, i miejmy nadzieję, że jak dziadek dostanie gorącym po twarzy, to już jej to zaliczy.
Co do samego języka. Tak jak w każdym filmie czy każdej książce o prostytucji i tu sam akt seksualny jest najmniej interesującym, wręcz nudnym powtarzalnym zadaniem. Witkowski wprowadza kilka ciekawych zwrotów (zwłaszcza spolszczonych „buzerant”, „strich”, „szwanc”), ale do historii polskiego języka pornograficznego wejdzie przede wszystkim jeden – „fynfundcfancyś” czyli tytuł książki, zarazem pseudonim jednego z jej bohaterów i narzędzie pracy, określone tak ze względu na rozmiar penisa w wzwodzie. A że w samej materii tekstu pada niezwykle dużo wskazówek jakoby główny bohater miał wiele wspólnego z autorem, poczynając od samego imienia po literackie predylekcje na różowym pluszaku kończąc, autor bezprecedensowo wykorzystuje literaturę do promocji siebie. Owija w pazłotko literatury swojego czekoladowego batona.
Ocena: 8/10
Przegapiłam, nie czytałam, do nadrobienia. Ale wolę Witkowskiego z mniejszą ilością seksu, stawiam na „Drwala”, nie „Lubiewo”, więc „Fynf…” pewnie też mnie wymęczy.
Bardzo dobra recenzja. Świetnie się to czyta, porusza kwestie, na które ja jako przeciętny odbiorca sam bym nie wpadł.
Takie teksty o literaturze lubię, i w tym widzę sens recenzji – gdy ich przeczytanie pomaga lepiej zrozumieć dane dzieło i dostrzec coś więcej, ponadto co sami wynieśliśmy z lektury.