Jan Wolkers, Rachatłukum, przeł. Andrzej Dąbrówka, Iskry, Warszawa 1990.
„Rachatłukum” to historia miłości mężczyzny do kobiety. On – młody holenderski artysta rzeźbiarz, porte parole samego pisarza. Ona – rudowłosa piękność, bezpruderyjne dziecko mieszczańskich rodziców, które samo nie chce mieć dzieci. Kilka lat płomiennego romansu, pierwszych zleceń artystycznych, do których ona będzie pozowała, koncertów jazzowych, z których będzie wracała nad ranem boso, zachwytu nieskończoną złożonością jej nagiego ciała, obsceniczności szczęścia.
Aż do jej zdrady i odejścia. Kolejnych partnerów, z których każdy będzie traktował ją coraz gorzej. Kolejnych jego partnerek, z których żadna nawet nie zbliży się do straconego ideału. I wreszcie ostatecznego rozstania.
Przede wszystkim to studium miłości bezbożnej, ziemskiej, wolnej od wszystkich platońskich, romantycznych czy metafizycznych naleciałości, bezczelnie wyzywającej jak zdrowe i tryskające energią życie wśród rachitycznych kołnierzyków. Miłości zmysłowej i żywej, która seksualizuje każdą neutralną czynność oraz każdy banalny nawet przedmiot. Która sama w sobie jest prowokacją. Bo Jan Wolkers to Henry Miller bez całej metafizycznej nadbudowy.
Jakby wam to powiedzieć? Z tą literaturą jest jak z Marszem Radetzky’ego, wykonywanym przez ojca bohaterki, który ilekroć słyszał ten utwór w radiu, dośpiewywał dokładnie w takt słowa: „Dupa cyc, dupa cyc, dupa cyc cyc cyc”. Klasyka i pornografia, kanon i obscena są stronami tej samej monety. Ta niezwykle mięsna sensualno-materialna proza ma doskonałą formę, która trzyma tekst w szachu przed groźbą jakiegokolwiek rozlania się, rozpełznięcia, nudy. Można powiedzieć, że to rzeźba z mięsa.
Rzeźba z mięsa
Nie bez kozery Wolkers uznawany jest za jednego z najwybitniejszych pisarzy współczesnej literatury niderlandzkiej. On rzeźbi w tekście, swobodnie dobierając szerokość dłuta, skrawając niepotrzebne bryły zdania i zostawiając zaledwie znaczące kadłubki, jak tu: „Jak ją spotkałem. Właściwie dwa razy. Tę rudą diablicę”. Innym razem szlifuje dłuższe frazy ze snycerską precyzją: „Jak długo tak siedziałem, zafascynowany tym uroczym stworzeniem, nie wiem. Jedna po drugiej gasły świece. Czasem z sykiem, kiedy reszta parafiny z palącym się knotem osunęła się przez szyjkę do butelki i tonęła w winnym osadzie. I usłyszałem, kiedy ptaki zaczęły jak oszalałe śpiewać, gołębie gruchać i burczeć na długo, zanim się rozwidniło. A gdy się zrobiło widno, ona się przebudziła z porannego chłodu. Położyłem się koło niej, narzuciłem luźno prześcieradło, i wtedy zaczęła się dla nas noc”.
Jest tu i zachwyt każdym zgięciem, każdym zagłębieniem, każdą fałdą obmacaną oczami. Jest też trzeźwa uwaga o kale za napletkiem, zapachu moczu czy letniochłodnej od długiego całowania ślinie. Ale nic więcej. Żadnej „mądrości” wykraczającej poza prawdę ciała. Żadnego sensu. Życie. Jak w scenie, w której bohater podczas wystawnego lunchu dowiaduje się o zdradzie Olgi i zamiast lamentować, szukać sensu, wyciągać dalekosiężne wnioski o naturze szczęścia czy miłości, po prostu zwraca całą zawartość żołądka na stół i innych gości. Dosłownie wyrzyguje z siebie całe wnętrzności, by tym wymownym gestem „wypowiedzieć” wszystko.
Szorstkie jebanie i niespodziewana delikatność
Najbardziej zachwyca mnie umiejętność, z jaką Wolkers wyłania z szorstkiego jebania niespodziewaną delikatność. Albo wulgarnym żarcikiem kończy najbardziej sensualną scenę. Na to wszystko znajduje miejsce, bo forma jego prozy doskonale opanowała klasyczną kompozycję i współczesną dekonstrukcję. Dawnych bogów i nowe fetysze. Z resztą przeczytajcie:
W trakcie tańca uniosłem jej spódnicę i ściągnąłem majtki poniżej pośladków. Kiedy była odwrócona do lustra plecami, na dłuższy czas zatrzymałem obroty i tańczyliśmy w miejscu. I widziałem jak te wspaniałe pośladki lekko się kołysały. Bezwstydnie przy świetle świec. I czułem się taki cholernie bogaty.
Ale wtem ona się obejrzała i powiedziała na poły zgorszona i zdziwiona: <<Tyś mi się przyglądał>>. Chciała mnie puścić, żeby podciągnąć majtki i strzepnąć spódnicę. Ale kiedy szybko się obróciłem, żeby mogła zobaczyć, jak ja tańczę z tym kawałkiem jej nagości, przestała się opierać.
Poczułem ciepło jej ciała przez spodnie, uklękłem przed nią i nie wiadomo kiedy miałem między wargami jej soczystą pizdę. A nie nie była to taka zwykła dziura obrośnięta byle jak chaszczami włosów, która sprawia wrażenie, że się cmoka mężczyznę z brodą i wąsami. Ani też wejście do rzeźni z dużymi wargami sromowymi kłapciasto na zewnątrz, jak brunatne drzwiczki saloonu, gotowe przytrzasnąć człowiekowi jaja.
Nie, choć tylko pobieżnie obejrzałem jej kozią bródkę, wiem, co zobaczyłem. Jak jej brzuch, z zabłąkanym tu i ówdzie na dół piegiem niby brązowa fasola wśród lśniącej pszenicy z Pieśni nad pieśniami, poniżej po lekkim wklęśnięciu znowu przechodzi ku przodowi w wypukłość, prawie jak mała napięta pierś dziewczęca. Dojrzały różowy owoc o rudych włoskach, z bruzdką, która się otwiera od mlecznej soczystości…
Ocena: 10/10